wtorek, 30 sierpnia 2011

nowy tydzień

     Kurczę, najpierw moja zmienniczka w pracy, wredna baba, można się  było tego spodziewać po rudym kolorze włosów. W końcu rude jest wredne. A więc ta baba nakrzyczała na mnie, po czym wygadywała niestworzone historie o swoim zdrowiu, pogodzie i wpływu fal radiowych na stan psychiczny człowieka. Słuchając tych rzeczy niewiele myśląc chciałam już uciekać z krzykiem na ulicę, jednak ona  niestety zdążyła złapać mnie za nogę, po czym wciągnęła mnie do swojej jamy (nic nie dało wbicie paznokci w ziemię) i dalej opowiadać o wypadającym dysku z jej szanownego kręgosłupa. 
     Uff.. nareszcie poszła! Teraz uzbrojona w zszywacz bez zszywek, (własnych zapomniałam a z uprzejmości koleżanki z pracy nie dostałam nawet jednej złamanej zszywki), najnowszej generacji maszynę, którą notabene tylko dwa razy dziennie trzeba resetować, i patrzeć na czerwonych ze złości klientów, którzy nie rozumieją że czasem może coś się popsuć, wiec zwarta i gotowa czekam.... 5 min później czekam.... 10 min później czekam....10 i pół minuty później... jej jak ten czas się wlecze. Uważam że to najwyższy czas na zrobienie sobie przerwy i zdjedzenie pysznego niskokalorycznego pączka. I właśnie wtedy gdy moją całą twarz pokrywa warstwa lepiącego lukru wchodzi klient... O ludzie, trochę wyczucia!!!
      Po 5 godzinach wytężonej pracy, tj. zjedzeniea: 2 bułek z szynką, paczki kabanosów, pączka (oczywiście niskokalorycznego) oraz popijająć to wszystko litrem soku brzoskwiniowego, czas wracać do domu...
     A właściwie to nie do domu tylko do wsi leżącej nieopodal (jedynie 40 km od mojego miejsca zamieszkania , nie wiem czy to dużo czy mało, geografia nie byłą moją mocną stroną ) jadę na koncert. Spod mojej czarującej budki pachnącej lawendą i kocią sierścią zabiera mnie towarzystwo wysoce ciekawe pod względem zdrowia psychicznego.Po 40 minutach uroczej jazdy, wizycie w maku i wyprzedzeniu na podwójnej ciągłej powtarzam PODWÓJNEJ ciągłej kilkudziesięciu samochodów, wypadłam z samochodu na zieloną trawkę, krzycząc, że ja nie chcę umrzeć  w tak młodym wieku w zderzeniu z dziką zwierzyną w postaci innych uczestników ruchu. Gdy skończyłam moje wylewne wyznania okazało się że na parkingu zostałam sama. Nie ma to jak ludzkie wsparcie...
    Po emocjonującym koncercie tzn. spóźnieniu jedynie 45 minutowym i przesłuchaniu 4 piosenek nasza  młodsza, acz najwyższa z towarzyszek stwierdziła, że to najwyższy czas na zjedzenie czegoś wykwintnego, czytaj chałka z dżemem. Mmmm... Następnie moja skromna osoba została wepchnięta do najwyższego samochodu świata, gdzie nasza kolacja miała zostać skonsumowana. Nie to że było tam parę zamachów na moje życie jak podanie kanapki z arszenikiem, zrzucenie ze znacznej wysokości, i podanie wody o smaku truskawkowej, z dodatkiem śliny reszty 5 towarzyszy... pycha. Na szczęście jeden z uczestników naszej wyprawy stwierdził, że czas naszej wyprawy musi dobiegać końca. I tak zakończył się długi dzień. W sumie to nie bo po powrocie do domu dostałam depresji ze łzami w oczach i pytaniach egzystencjalnych na ustach poszłam spać.